Biegacz - amator lubiący zdjęcia, statystyki i pokonywanie własnych granic.

Moje zdjęcie
Ruda Śląska, Śląskie, Poland

Popularne posty

poniedziałek, 26 lutego 2024

XVI Memoriał Radnego Jana Koniecznego

Z archiwum zawodów 

XVI Memoriał Radnego Jana Koniecznego, 19 czerwiec 2021


Od mojego ostatnie startu minęło... prawie 5 lat! Bardzo dużo się w tym czasie zmieniło, zarówno pod względem osobistym, jak i sportowym. Poprzedni bieg miał miejsce w Warszawie, w 2016 roku, kiedy to debiutowałem w maratonie (38 PZU Maraton Warszawski). Byłem wtedy bardziej fighterem, niż biegaczem. Priorytetem były dla mnie sporty walki (Muay Thai, BJJ), bieganie stanowiło tylko dodatek. W 2017 roku podczas Pucharu Śląska w Muay Thai stoczyłem swoją ostatnią walke i z powodu błędnych decyzji życiowych zaprzepaściłem swoją szanse. Nie mówie, że byłem w tym dobry czy coś, po prostu podczas ostatniej walki pierwszy raz zamiast stresu czułem radość i komfort z tego co robie. Pełen luz i spokój. Wiedziałem, że coś się zmieniło, że to jest ten moment, że teraz już będzie tylko lepiej. Lata treningów i doświadczeń właśnie zaczynały procentować. I zamiast wykorzystać to i kuć żelazo póki gorące... zrezygnowałem z tego wszystkiego. Do dzisiaj tego żałuje i mam żal o to do siebie. Instruktora sportów walki, o którego kursie marzyłem, również nie udało mi się zrobić. Pare razy prowadziłem treningi w zastępstwie trenera i bardzo mi się to podobało. Zawsze czułem chęć i potrzebe przekazywania wiedzy i doświadczeń, nie ważne, czy chodziło o sporty walki, robote czy o poradniki z gier. Lubiłem to i chciałem iść w tym kierunki. A jeśli można by z życiowej pasji czerpać minimalne korzyści finansowe? Żyć nie umierać. Po tamtych latach, oprócz znajomości i wspomnień, zostało mi jeszcze trochę umiejętności, techniki i pewności siebie. No i tatuaże, one na zawsze będą mi o tym przypominać. 
 

 
 
 
2018-2019 to totalna posucha sportowa. Stagnacja, beznadzieja. Może i było coś truchtane, może i było coś przejechane, ale to naprawde śmieszne ilości, w porównaniu do piwa i papierosów, które ponownie na stałe wróciły do menu... 
Później nadszedł czas żelastwa i codziennych treningów na domowej siłowni. Najpierw masa, potem rzeźba...


... a potem zaś masa.

Na tym ostatnim zdjęciu ważyłem ok 95 kg i to była moja maksymalna waga, jaką kiedykolwiek udało mi się osiągnąć. Było to w styczniu 2021 roku i od tamtej pory już nie masuje, a staram się cały czas utrzymywać mniej więcej stałą wage.
Od 2020 do siłowni doszło sporo aktywności rowerowej, która wkrótce niemal całkowicie wyparła dźwiganie żelastwa. Zwłaszcza, gdy kupiłem nowy rower i zamieniłem starego krosa na nowego MTB. Udało się zrobić kilka naprawdę ciekawych wycieczek, niektóre 100+ a dwie nawet 150+ (Szlak Orlich Gniazd).
 
 

 
 
 
Wczesną wiosną 2021 odkryłem w zegarku (który miałem już ponad rok...) funkcje sugestii treningowych. Zacząłem je stosować, pilnować tętna i tempa. Naprawdę, wcześniej biegałem wszystko na maksa, często po biegu miałem łydki tak zakwaszone, że 2 dni nie mogłem chodzić. Dopiero z tych sugestii nauczyłem się co to rozgrzewka, wyciszenie, próg mleczanowy, pułap tlenowy itp itd. Garmin zbiera patologiczną ilość danych, a ja uwielbiam cyferki i wykresy, więc miałem z tego sporo frajdy. No i moje bieganie weszło na wyższy, zdecydowanie mądrzejszy poziom niż wcześniej. Luźne wybiegania, spokojne treningi, ale i też tempówki, sprinty. Wszystko dla mnie było nowe. Jak patrze na Stravie, jak to wyglądało, że człowiek miał problem utrzymać 9 minut tempem 5:10, to aż się łezka kręci. Dużo się zmieniło, no ale nie uprzedzajmy faktów.




No i po tym przydługim wstępie wreszcie dochodzimy do właściwej historii, a mianowicie zawodów.
Nie pamiętam skąd pomysł, by akurat na tym biegu wrócić do startów. Może dlatego, że Burloch był mi znany od dziecka? Może dlatego, że ojciec startował pare edycji wcześniej? A może dlatego, że tym razem nie zaczynałem od półmaratonu, a od 5km?
W każdym razie na starcie zjawiłem się później niż planowałem, przegapiłem start wcześniejszej grupy i cały czas nie znałem trasy. Nieważne, będzie dobrze.
Wystrzał, ruszam od razu na pełnej. Najpierw rundka po bieżni, później po parku wokół stadionu. Cały czas góra, dół, góra, dół i płaski fragment bieżni. 3 takie pętle. Czerwiec, hica na placu, na drugim kółku straszna susza w ryju. Wbiegając na stadion widze Jarka, który przyjechał na rowerze pokibicować. Daje mi swój bidon, czym uratował mój bieg. Chwile później, zaczynając 3 pętle widze rozstawione kubki z wodą. Rychło w czas... Łapie w locie jeden kubek, wylewam w całości na głowe i kontynuuje bieg.









Nawet nie wiem, na którym miejscu ukończyłem zawody... Po biegu od razu wróciłem do domu, dopiero następnego dnia dostałem maila, że mam nagrode do odebrania za 3 miejsce w kategorii. Cooo??!! Pierwszy raz w życiu stanąłem na podium, a ja przegapiłem dekoracje? Ale byłem na siebie zły z tego powodu.... Koniec końców odebrałem z MOSiRu nagrode - poduszkę  sensoryczną. Oczywiście podjechałem na rowerze i nie chciała mi wejść do plecaka, standard...

Nazwa: XVI Memoriał Radnego Jana Koniecznego
Data 19.06.2021
Dystans:  5:05 km
Czas: 0:22:11
Tempo: 4:24 min/km
Miejsce: ?
Miejsce w kategorii: 3
Przewyższenia: 52m
Najlepsze międzyczasy:
5 km: 0:22:00 (4:24 min/km) - ówczesny rekord na 5 km!

środa, 21 lutego 2024

Szlak Orlich Gniazd

Z Archiwum Wycieczek

Szlak Orlich Gniazd, 26 lipca 2020


🚴‍♂️ Trasa Kochłowice -> Chebzie 🚅 - > Korwinów - > 🚴‍♂️ Olsztyn 🏰- > Pustynia Siedlec 🏜️ - > Brama Twardowskiego 🧙‍♂️ - > ruiny zamku Ostrężnik 🏰 - > zamek Bobolice 🏰 - > zamek Mirów 🏰 - > zamek biskupi Siewierz 🏰 - > zamek Będzin 🏰 - > Kochłowice 🏡
 
 
 
Niedziela, pare minut po 4 rano. Pierwszy dzień wolnego od wielu tygodni. Wyspanie się? Niee, to dla innych. Wstaje nawet wcześniej niż do roboty, szybkie śniadanie, pakowanie i wyciągam rower. Z ojcem i bracikiem planowaliśmy tą trase od od dawien dawna, ale zawsze albo ktoś był w robocie, albo były burze. Jak już niemal straciliśmy nadzieje na powodzenia to udało znaleźć się termin, który wszystkim pasował. Super!
Umawiamy się na dworcu w Chebziu. Żeby nie jechać tą samą drogą, którą jeżdze do roboty i przy okazji ominąć podjazd na Tunkla (nie chciałem się zmachać i spocić na samym starcie) pojechałem inną stroną miasta, ciut dłuższą drogą. Niby fajnie, ale zapomniałem, że tam też jest niezły podjazd, więc i tak byłem mokry na starcie... Docieram do dworca, jestem pierwszy nie ma jeszcze nikogo. Czekam, czekam i ciągle nikt się nie pojawia. Dzwonie do ojca, do brata i cisza. Co jest? Pomyliłem godziny? Mam już niezłego stresa, do odjazdu pociągu zostało pare minut a ja nie wiem co jest grane. Decyduje się jechać w strone ojca, może go spotkam po drodze. Wskakuje na rower... i wpada zdyszany tata. Mówi, że brat zaspał i jechał go obudzić. Nie zdążył się ogarnąć, może dojedzie późniejszym pociągiem. Szkoda, ale nie ma czasu na rozważanie innych opcji, w biegu ładujemy się z rowerami, sakwami na dworzec, szukamy peronu... W ostatniej chwili zdążyliśmy! Gdy już zapieliśmy rowery w przedziale, usiedli wygodnie zaczęliśmy rozważać dostępne opcje. Tata proponował bracikowi, by podjechał następnym pociągiem i wysiadł wcześniej i byśmy się spotkali po drodze. Niestety nie był zainteresowany, trudno, jedziemy we dwoje. Tata pyta, czy robimy dłuższą czy krótszą trase. Głupie pytanie, oczywiście, że dłuższą! 
Tak więc wysiadamy na stacji w Korwinowie i jedziemy do pierwszego zamku w Olsztynie. 4 lata wcześniej zwiedzałem go już na rowerze, robiąc jedną z pierwszych setek. Dojazd do zamku prowadzi nową ścieżko pieszo-rowerową. Bardzo przyjemna droga. Z tego co pamiętam, poprzednim razem jak tam jechałem, to jeszcze tego nie było. Obaj znamy ten zamek, szybkie zdjęcie i ruszamy dalej.




Kierujemy się w strone "podwójnych" zamków - Mirów i Bobolice. 
Po drodze mijamy Pustynie Siedlec...


 
... Bramę Twardowskiego, przy której podobno każdy rowerzysta robi zdjęcie trzymając rower nad głową. Spoko, też zrobie. Szkoda, że wcześniej nie pomyślałem, by chociażby wyjąc 1,5l butelke wody z sakwy. O zdjęciu ich już nie wspominając :D
 



 
 
...oraz Ruiny Zamku Ostrężnik...






Gdy zbliżaliśmy się do zamków, weszło parę fajnych podjazdów.

 

Bobolice:


Mirów:



Zamek Biskupi w Siewierzu:



I na zakończenie zamek w Będzinie:



Po powrocie na Orzegów i pożegnaniu się z ojcem pojawił się dylemat. Jechać prosto do domu, czy może wracać na około i spróbować przekroczyć magiczną liczbę 150km?

Zdecydowałem się złamać pierwszy raz 150km, więc powrót do domu okrężną drogą. A żeby było przyjemniej, to zaczęło padać... Ostatnie kilkanaście kilometrów w deszczu, już poza strefą komfortu. Natomiast na zakończenie widok 152km na zegarku wynagrodził wszystko!


Nazwa: Szlak Orlich Gniazd
Data: 26.07.2020
Dystans: 152,42 km
Czas: 7:48:02
Średnia prędkość: 19,8 km/h
Przewyższenia: 1243m
Aktualne (luty'24) miejsce na liście najdłuższych jazd: 5
Nowe kratki: 57

Zobacz też:

wtorek, 20 lutego 2024

Ultra Błatnia 24h

 Ultra Błatnia 24h dla Ksawerego, 17 luty 2024


O tej inicjatywie słyszałem już jakiś czas temu, ale nigdy wcześniej nie udało mi się w niej wziąć udziału. Szczerze mówiąc, w tym roku też nie planowałem... Wszystko zmieniło się 13 stycznia podczas Zimowego Biegu Zbója. Stałem wtedy przy mecie, czekałem na Becie i gadałem z Ciastkiem. Opowiadał o swoich planach startowych i wspominał właśnie o Ultra Błatniej. Zaciekawiło mnie to i stwierdziłem, że czemu nie? Na 17-18 luty nie mieliśmy żadnych planów, a w ramach wybiegania zrobić pare wejść na Błatnią i przy okazji wspomóc Ksawerego? Becia bardzo szybko zgodziła się na ten start, pare dni po Zbóju zapisaliśmy się i się zaczęło.
Początkowo plan był taki, że w sobote do 16 miałem być w robocie. Mieliśmy przyjechać na 18, zrobić może 30km i wrócić do domu. Jako, że planowaliśmy luźne wybieganie, w tygodniu poprzedzającym Ultra Błatnią robiliśmy normalne, mocne treningi. Becia na biegowo, sporo tempówek i interwałów, natomiast u mnie, z biegowych akcentów, to były tylko mocne podbiegi. Tak to więcej pływałem w basenie i jeździłem na rowerze. W weekend 16-18 luty była do zdobycia odznaka w Garminie za 40-kilometrową jazdę na rowerze, więc oczywiście ją zrobiłem w piątek, dzień przed startem. Jeśli do tego dodać 35 tyś kroków w robocie, to mogło wyjść dość ciężkie wybieganie. Ale to tylko 30km, więc na lajcie.
Wszystko zmieniło się w piątek po 14, kiedy dostałem informacje, że jednak mam wolny weekend... Szybka zmiana planów, jedziemy w sobote na 12tą i próbujemy zrobić najwięcej jak się da. Czy uda się 100km? Będzie ciężko. Może 12h? Tak na spontanie bez przygotowania? Zobaczymy co wyjdzie, plan minimum to przebiegnięcie maratonu.

W sobote z rana powitał nas deszcz. Szybkie pakowanie, standardowa nerwówka i dylematy, co zabrać i jak się ubrać. Na szybko udało się załatwić opieke nad psem (zawieźliśmy go przed startem do rodziców), natomiast kot miał wolną chate i mógł robić co jej się żywnie podoba. Cała podróż w deszczu i w Jaworzu również przywitał nas deszcz. 




Zwykle na starcie zawodów staramy się być zdecydowanie wcześniej, ale jako, że jest to charytatywne wybieganie, to przyjeżdżamy niemal na styk. I zaczyna się pierwszy problem, a mianowicie brak miejsca parkingowego. Udało się zaparkować w zatoczce koło przystanku autobusowego, jakieś 800m od startu. Spoko, mamy jeszcze pare minut, zdążymy. Idąc do biura zawodów spotykamy sporo znajomych. Ustawiamy się w kolejce po odbiór numerków i kolejna niespodzianka. Są pakiety startowe! Nie przewidzieliśmy tego na biegu charytatywnym. Mało tego, jeszcze wzięliśmy udział w loterii, Becia wygrała książke, a ja wejściówke do parku rozrywki w Szczyrku. Trzeba wracać do auta zanieść to wszystko. Kolejnym problemem był...pas na numer startowy. Od zawsze biegam w jednym i tym samym, który kupiłem lata temu w decathlonie. Tym razem postanowiłem wypróbować nowy, który dostałem w pakiecie na Biegu Zbója w tamtym roku. Wszystko spoko, ale w numerze startowym były takie małe dziurki, że nie szło tego przecisnąć. Męczyliśmy się, próbowaliśmy poszerzać kluczami, a dopiero na koniec przypomniałem sobie, że mam nóż w aucie. Raz dwa udało się z tym uporać i można zaczynać. 



Na trase weszliśmy z około 30 minutowym opóźnieniem. Spoko, to luźne wybieganie, nie ma pośpiechu. Trasa sama w sobie była bardzo prosta. Spod wiaty w Jaworzu, żółtym szlakiem wchodzimy na Błatnią, robimy małe kółko i wracamy niemal tą samą drogą. 4,5 km do góry, a potem 4,5 km w dół. 




Na początku podbiegu spotykamy Tomka Wysockiego, więc oczywiście od razu zaczynamy biec, by lepiej wyglądało zdjęcie. Biegniemy już pare metrów (na stromym podbiegu!), gdy Tomek gada, że włączał aparat i dopiero teraz może zrobić zdjęcie. Serio? To po co przez te pare metrów się człowiek męczył? :D 




 
Na 3cim kilometrze podbiegu zaczynał się fragment, który najbardziej nam się spodobał. Mocno trailowy, wąski, techniczny z dużą ilością błota! Najpierw przy kamieniu z tabliczką odbijało się na pętle, był lekki zbieg, chwilę później krótki, ale stromy. Następnie kręta ścieżka, błoto, strumyczek, korzenie, kamienie, jeszcze więcej błotka. Ten fragment zawsze pokonywany z uśmiechem na twarzy i dużą frajdą
Po wybiegnięciu była już niemal ostatnia prosta na szczyt Błatniej. Szeroka droga, oczywiście błotnista, później stromy skręt w lewo, wąska ścieżka i wychodziło się koło Rancza na Błatniej. Stamtąd już koncek do Schroniska, tron, a potem zbieg do wiaty w Jaworzu. Na zbiegu trzeba było uważać, bo oprócz błota i luźnych kamieni, gdzieniegdzie był jeszcze lód.
 

 
Aaa i jakby ktoś pytał, czy w górach jest śnieg to tak! Oto dowód:

 Koło schroniska na Błatniej jest mural, postanawiamy co pętle robić przy nim zdjęcie.



Wspominałem o tronie na Błatniej. Na Klimczoku mamy zdjęcie, natomiast tutaj jeszcze nie. Becia staje obok, cyk i ma fajną fotkę. Potem moja kolej, kucam udając, że siedze, pstryk i wygląda choćbym cisnął klocka...




Pierwszy podbieg pokonaliśmy w czasie 56:27 (11:50 min/km) i zaczynamy zbieg. Jak nigdy czułem fest radość i lekkość na zbiegu! Zwykle na podbiegach wyprzedzałem Becie, a na zbiegu nie mogłem jej dogonić, tym razem było inaczej i niemal wszystkie zbiegi czułem na sobie jej oddech. Bez hamowania, żeby nie zajechać czwórek, ale i bez zbędnego przyspieszania. Po prostu zbieg na luzie. Zajęło nam to 22:41 (6:00 min/km, chociaż momentami było poniżej 4:30 min/km) i ani się obejrzeliśmy jak wbiegliśmy pod wiate szukając jedzenia. Pełno ciast, co chwile nowe dodawane, ekspres do kawy, woda, herbata, izo, zupa, orzeszki i cała masa innych smakołyków. Na początek delikatnie, trzeba zachować miejsce na później. Flaski napełnione, lecimy na kolejną pętle. 
 
Cały czas pada, przez co robi się jeszcze więcej błotka. Trailowy fragment najprzyjemniejszy, później przerwa fizjologiczna, korzystając z okazji foteczka i wspinamy się dalej.


 

Błatnia zdobyta 2gi raz, więc kolejne zdjęcie przy muralu. Drugie podejście 59:51 (12:32 min/km)


Na zbiegu wyprzedzam bardziej Becie, zatrzymuje się i próbuje odblokować telefon, by nagrać filmik. Nie jest to łatwe, cały mokry, ciągle pada.


Zbieg zajął nam 23:12 (6:09 min/km) i można skosztować kolejnego ciasta i tym razem popić go kawą.

 



 

Na trzecim podejściu kolejny raz mijamy Ciastka. Jest pare metrów przed nami i pozuje do zdjęć. Nie wiem czemu ludzie chcieli mieć z nim zdjęcie. Może przypadkowo go wciągali do kadru, a może dlatego, że biegł przebrany za Williama Wallace z Braveheart, wymachiwał mieczem i krzyczał "FREEDOM!!". Korzystamy z okazji, że nie zbiega i również robimy z nim zdjęcie. 


Chwilę później spotykamy Michała i Beate. Poznaliśmy ich w zeszłym roku na biegu 12h. Był to nasz debiut w biegu czasowym i otrzymaliśmy od nich sporo cennych rad i wskazówek.


 Tym razem, podczas trailowego odcinka postanawiam nagrać filmik. Strasznie żałuje, że nie mam GoPro (zostawiłem w aucie...). Najpierw nagrywam zbieg Beci



A później Becia mnie nagrywa. Polecam oglądać z dźwiękiem, fajnie słychać mlaskanie błota.


Tuż po nagraniu filmiku, jest zbieg, ostry winkiel w lewo i stromy błotny podbieg zakończony strumyczkiem. Na tym zakręcie, za drzewem siedział schowany Tomek Wysocki i robił zdjęcia. Jak błysło fleszem to się Becia aż przestraszyła, natomiast ja się ucieszyłem, idealne miejsce na zdjęcie! Krzycze do Tomka "fajne miejsce, miałem nadzieje, że tu będziesz!".



 

Chwile potem sięgam po dextro, później okazało się, że zgubiłem wtedy rękawiczki. Po ciemku, w blŏcie już ich nie odnalazłem. 

Błatnia x3 pokonana w czasie 1:02:42 (13:08 min/km) i ląduje kolejne zdjęcie koło schroniska:

 

Zbieg był ostatnim "biegowym" zbiegiem, który pokonaliśmy w 23:30 (6:07 min/km). Kolejne ciasto, kawa, zdjęcie i ruszamy na 4tą pętle. Przestało padać, na niższych wysokościach nie było mgły i poprawiła się widoczność, więc w końcu można było zrobić selfie z widokiem na góry!


 

Podczas podbiegu Becia gada, że następny zbieg będzie już przy szarówce i będzie trzeba szykować czołówki. Taa mhm, nie zdążyliśmy dojść do rozwidlenia szlaku, a ktoś prąd wyłączył i momentalnie zapadła ciemność. Jakby tego było mało, w miare wzrostu wysokości mgła była coraz bardziej gęsta, tak, ze ledwo szło zobaczyć wyciągniętą przed siebie ręke. Noo powiem szczerze, że w takich warunkach pierwszy raz biegaliśmy. Ciemno, mgła, środek lasu, kompletnie nie widać drogi. Człowiek biegnie na ślepo, co chwila ślizgając się na błocie. A wyszliśmy tylko lekko potruchtać po górach, co poszło nie tak?


Przy muralu kombinujemy jak zrobić zdjęcie po ciemku, chyba widać 4 palce :P

 
4 pętla pokonana w czasie podbieg 1:01:31 (12:53 min/km) i 30:55 (8:11 min/km) na zbiegu. Widać, jaka różnica w pokonywaniu zbiegu! Już nie było lekkiego biegu na luzie w tempie 5:30, a ciężkie hamowanie przy niemal 0 widoczności i tempie 8:0. Ojj, mięśnie czworogłowe ud odczuły ten fragment.
 

 
 
Docieramy do wiaty, Becia robi kawe, a ja nalewam izo do flaska. Oczywiście otwór mały, miarka duża i sporo się rozsypało wokoło. Słysze, jak ktoś mówi, żeby tego nie marnować a wciągnąć, lepiej pobudzi. Odwracam się i widze Marka, którego poznałem 2 lata temu na Biegu Zbója. Rozmawialiśmy o Piwnej Mili, którą organizowała jego grupa. Siemianowice i Przyjaciele Biegają. Oczywiście na piwnej mili też się spotkaliśmy i doszli do wniosku, że Wielki Zbój to pikuś, bieganie po 4 piwach to jest wyczyn! Nie miałem z nim jeszcze zdjęcia, więc wykorzystuje okazje
 
Pod wiatą natykam się też na Tomka Wysockiego i z nim też robie selfi.


 Zaczynamy 5te podejście na Błatnią i podziwiamy nocne widoki oświetlonego Bielska


Jako, że moja czołówka ma zdecydowanie mocniejszą baterie od czołówki Beci, decydujemy się na podbiegach korzystać tylko z mojej, a oszczędzać lampke Beci na zbieg. Niby spoko, ale często zapominam o tym. Po prostu, podczas biegu lubie rozglądać się na boki, a wtedy Becia zostaje bez światła. W pewnym momencie spoglądam w góre, patrze jak księżyc fajnie widać. Wspominam o tym Beci, a ona złości się na mnie, że się przez to potknęła i prawie straciła zęby... 
Na trailowym etapie, przeszedłem przez strumyczek, widoczność praktycznie zerowa, Becia pare kroków za mną. Nagle słysze dziwny odgłos, coś jakby szczeknięcie. Momentalnie żołądek podszedł do gardła, hercklekoty, serce bije jak oszalałe a ja świece próbując dostrzec jakie zwierze wydało ten odgłos. Ciemno jak w dupie u Murzyna i kompletnie nic nie widze. Zastanawiam sie, w którą stronę uciekać, a Becia się ze mnie śmieje. Okazało się, że stanęła na kamieniu, on się uniósł a potem chlapnął w błoto wydając ów dziwny szczek, który mnie wystraszył. Okej. kontynuujemy wspinaczke, która zajęła 1:05:09 (13:39 min/km)
Już prawie jesteśmy przy schronisku, jak pojawia się za nami jakieś światełko. Spoko, dawno nikogo nie widzieliśmy. Okazuje się, że to Ciastek! Robimy razem zdjęcie przy naszym muralu.

Cały zbieg do wiaty gadamy, przez co nie dość, że zapomnieliśmy o bólu czwórek, to jeszcze czas szybciej zleciał. 29:12 (7:44 min/km) zleciało jak mrugnięcie. Kilometr przed wiatą migają mi w ciemności oczy, zmieniam światło czołówki i dostrzegam zająca. Zawsze cieszą nas dzikie zwierzęta!
Pod wiatą się rozdzielamy, Ciastek wrzuca relacje z biegu, a my kontynuujemy wspinaczke. Czuć już zmęczenie, dystans i przewyższenia robią swoje. Na naszym ulubionym fragmencie ponownie widzimy oczy, tym razem jest to kot, który siedzi i bezczelnie obserwuje jak taplamy się w błocie. 6te podejście na Błatnią zajmuje nam 1:04:53 (13:36 min/km) a na szczycie mamy problem, jak ogarnąć zdjęcie przy muralu. Na szczeście ktoś akurat przebiegał, poświecił nam czołówką i się udało.
 

 

Dopiero za 6tym zbiegiem omijamy dużą kałuże na trasie. Na poprzedniej rundzie Ciastek pokazał nam skrót, tak to cały czas taplaliśmy się w błotku. Uda już bolą, dalej ciemno, mgła i błoto, zbieg pokonujemy w czasie 31:40 (8:23 min/km). 
Pod wiatą standardowo ciasto, a oprócz tego fest mnie wzięło na słone, wiec rzuciłem się na orzeszki. 
 


 
 
Szybka decyzja co dalej, Becia stwierdza jak to co? Biegniemy dalej. No dobra, długo mnie nie trzeba namawiać. Podejście już ledwo, ledwo. Czuć te przeszło 50km w nogach, a przypominam, że jest to start na spontanie. Uszliśmy może 500m i widzimy zbiegającego Ciastka, który mówi, żebyśmy poczekali na niego. Został bez partnera, z którym biegł, bo pojechał on zawieźć Agę do szpitala (na 2 albo 3 kółku poślizgnęła się na lodzie i uszkodziła kolano). Odpowiadam by nacisł, po czym delikatnie kontynuujemy wspinaczke. Zmęczenie oraz brak przygotowania solidnie dają się we znaki, postanawiamy, że na tej pętli kończymy. Ciastek dość szybko nas dogania. Zajmujemy się rozmową i jakoś udaje się wdrapać na szczyt, co zajęło nam 1:20:52 (16:56 min/km).


Na szczycie Błatniej strasznie wieje, szczególnie odczuwa to Ciastek, który jest w sukience i krótkim rękawku... Decyduje się odłączyć od nas, by szybciej się ogrzać przy ognisku, niemniej jeszcze przez ładne kilka minut widzimy go przed sobą. Tym razem nie ma zbiegu, jest delikatny spacer. Mięśnie i zdrowie nie pozwalają na więcej. Po drodze spotykamy zawodnika, który dopiero co zaczął rywalizacje. Przyjechał z Ustronia przed północą i planuje pospacerować po górach do 12. Super, naprawdę fajne to, że tyle ludzi przyjechało na tą imprezę. Sporo było dzieci, nawet na rowerach wjeżdzali. Rozmowa zajmuje nam całe zejście i pozwala zapomnieć częściowo o bólu. Ostatnie zejście zajęło nam 45:22 (12:01 min/km) czyli słabszym tempem, niż początkowy podbieg. Jakiś kilometr przed metą widzimy światła przy trasie. Co to jest? Może ktoś siedzi i odpoczywa, a może myśmy zabłądził? Nie było tego wcześniej. Okazało się, że Tomek Wysocki przygotował foto pułapkę! 
Pod wiatą spotykamy Ciastka, który telepie się z zimna. Ubrania zostały w aucie, a auto na sorze. Oddaje mu swoją czołówkę i zapasowe rękawiczki, po czy wracamy do domu. 





 

 
Jeśli chodzi o biegi ultra, to cały czas dopiero raczkujemy. Popełniliśmy sporo prostych błędów, zwłaszcza organizacyjnych. Czy była szansa zrobić 100km? Pewnie była, ale nie na spontanie. Być całe 24h na trasie? Jeśli by się to wcześniej zaplanowało, załatwiło opieke nad zwierzakami, wolne w robocie, przygotowanie sprzętu itp to pewnie i dałoby rade. Można było przyjechać wcześniej, zaparkować auto bliżej wiaty i mieć wszystko "pod ręką". Po 5 kółku zaczęliśmy odczuwać brak kijków. Był to nasz pierwszy bieg od dawna, w którym ich nie używaliśmy, a już na pewno najdłuższy. Kijki były bezpieczne w bagażniku, ale komu by się chciało nadrabiać 1,5 km by je wyjąć? Przy okazji można by wziąć zapasowe rękawiczki, ale w sumie po co... 
Ogólnie jestem z nas mega zadowolony, na spontanie, w ciężkich warunkach, bez przygotowania udało nam się zaliczyć 7 podejść na Błatnią! 63,5 km i 3343m przewyższeń robi robote!
Ultra Błatnia pewnie zacznie pojawiać się w naszym biegowym kalendarzu. Mam nadzieje, że następnym razem będziemy na nią przygotowani i uda się wykorzystać całe 24h!
 
Nazwa: Ultra Błatnia 24h dla Ksawerego
Data 17.02.2024
Dystans:  63,51 km
Czas: 12:08:49
Tempo: 11:29 min/km
Przewyższenia: 3343m
Średnie nachylenie: 52,64 m/km
Miejsce na liście najdłuższych biegów: 4
Miejsce na liście największych wzniosów: 2
Miejsce na liście największych nachyleń: 11
7 wynik na 50 km (9:15:03, 11:06 min/km)


Zobacz też: