Biegacz - amator lubiący zdjęcia, statystyki i pokonywanie własnych granic.

Moje zdjęcie
Ruda Śląska, Śląskie, Poland

Popularne posty

wtorek, 16 stycznia 2024

Zimowy Wielki Zbój

Bieg Zbója - Bieg Górski, który zapamiętasz. Hasło to jak najbardziej oddaje esencje tego biegu. Bieg Zbója, nie ważne czy jest to bieg letni, zimowy czy niepodległości, każdy jest bardzo ciężki, każdy Cię sponiewiera i każdy zapamiętasz. 
Trzeci raz podchodziłem do Zimowego Zbója. Pierwszy raz, dwa lata temu, zacząłem marzyć o tym biegu, ale doszedłem do wniosku, że mam za małe doświadczenie w górach, żeby debiutować w biegu górskim zimą. Rok później byłem przygotowany, z odpowiednim sprzętem, z doświadczeniem i umiejętnościami. I wtedy do głosu doszła moja ukochana robota i nocki...W ciągu 3 dni przed startem spałem łącznie może 6h, z czego w dniu biegu udało się pospać między 22 a 0:00... Zupełnie nieprzytomny, opuchnięty, nie do końca wiedziałem na jakiej planecie się znajduję. Z bólem, ale uważam, że podjąłem dobrą decyzje o rezygnacji z biegu. Może i bym ukończył, gdzieś na szarym końcu, ale bym ukończył. Niemniej w takim stanie, za duże ryzyko kontuzji, upadku, zgubienia się itd. Zwłaszcza, że rok temu były strasznie ciężkie warunki, 15 stopniowy mróz i opady śniegu...
No i nadchodzi trzecia szansa zmierzenia się z Zimowym Zbójem. Dystans oczywiście 39 km. Tydzień wcześniej, na sprawdzeniu trasy było -10 stopni, opady śniegu i praktycznie zerowa widoczność. W dniu startu pogoda była idealna! Około 3 stopnie poniżej zera, widno, przejrzyście. Nic tylko cieszyć się biegiem.

Wstajemy jak zwykle z samego rana, nerwówka, pakowanie. Jak zwykle w naszym wypadku chaos. Udaje nam się wyruszyć o godzinie 6 (godzina ta była umówionym deadlinem, najpóźniej o tej porze trzeba było wyjechać). Zakładaliśmy, że drogi będą puste, nie padało, więc i warunki będą sprzyjały szybszemu dojazdowi na miejsce startu. Nic bardziej mylnego. Początkowo się sprawdzało, ale za Tychami zaczął się spory ruch na drodze. Co chwila, przejeżdżające auto brudziło przednią szybe. Wycieraczki już od dawna nadają się do wymiany, jeszcze coś tam czyszczą, o ile płyn do spryskiwaczy nie zamarza... Na wpół ślepi jedziemy pomalutku łapiąc się na każde czerwone światło. Dojeżdżamy na Błonia 30 minut przed startem... i brakuje miejsca. Obsługa biegu kieruje nas na drugi parking, przy uniwersytecie. Nigdy tam nie stawałem, jest jakieś 500m dalej, niż zwykle. Zmiana planów, jednak nie wracamy się z pakietami do auta, a od razu się przebieramy. Zimno, po wyjściu z nagrzanego samochodu ręce się trzęsą, ciężko założyć stuptuty i raczki. Udało się, szybkim krokiem udajemy się do biura zawodów. Z budynku wychodził akurat Tomasz Wysocki, fotograf. Od razu robi mi zdjęcie, a potem ja wciągam do kadru niezadowoloną z tego Becie i mamy kolejną fotke. 




Wbijamy do biura zawodów, rozglądamy się za odbiorem pakietów...i Becia wpada w kadr, kolejnemu fotografowi. Po śmiechach, że czapka ładnie się będzie się prezentować na zdjęciu, zasłaniając pozostały kadr, zabieramy toporki i również robimy zdjęcie z Bacą. 




Podchodzimy do stanowiska, gestem zapraszają mnie po odbiór i mniej więcej taka rozmowa wychodzi:
- zakładam, że dystans 39
- oczywiście
- pasek na numer masz, więc Ci nie daje agrafek 
- a no mam
-  pewnie wiesz, gdzie jest start
- a no wiem
Ahh, ten mój fejm i rozpoznawalność :D
Pakiety odebrane, mało czasu, lecimy na skróty... i okazuje się, że brama zamknięta, Trzeba się wracać, zaczyna się nerwowe truchtanie. Wpadamy na błonia, udajemy się do toalet. O dziwo w damskim nie ma kolejki, natomiast do męskiego jakieś 10 osób przede mną. Za pare minut jest start, nie zdąże! Odwracam się by lecieć w krzaczki, gdy słysze, jak ktoś mówi, że pisuary są wolne, kolejka jest na dwójke. Uff, dzięki! Szybko zawracam, robie co trzeba i wybiegam na zewnątrz. Trzeba jeszcze zamocować numerek, chipa. Z chipem mam dylemat, pierwszy raz startuje z stuptatami i raczkami. Mam tylko jeden fragment sznurówki widoczny, zaczepiam trytytka chipa, oby się trzymał. Słychać przez megafon głos Bacy "srać szybciej, zaraz startujemy!". 
 

 
 
Patrze, Becia też już gotowa, 3 minuty, nie zdążymy do depozytu. Całe szczęście, że Becia zamiast kamizelki wzięła większy plecak! Bez problemu chowamy tam pakiety i biegiem na start! Już prawie jesteśmy, Becia się ztrzymuje, patrzy przerażona i mówi "raczki!" O kurczaczki, szybko wyjmuje je z jej plecaka, są pod pakietami, uff znalazłem! Szybko ubrała, wchodzimy za barierki, rozgrzewka właśnie się kończy i zaczyna się odprawa. Żegnam się z Becią i udaje się bliżej linii startu. No cóż, nie lubie biegnąć w tłoku, wole być na przodku.

Odliczanie, wystrzał, ruszyliśmy! Biegi Zbója mają niesamowitą oprawę. Muzyka, dymy, Baca na przodku, coś pięknego. Wybiegamy z Błoni, ostry winkiel i zaczyna się pierwszy podbieg. Nie ma opcji marszu, chce na pierwszym kółku przebiec jak najwięcej. Pierwsze 4 kilometry to są lekkie podbiegi, zbiegi. Mniej więcej w połowie czwartego kilometra rozkładam kijki. Nowe, stare zajechałem na DFBG. Na letnim Ultra Zbóju się składały i myślałem, że je wyrzuce w trakcie biegu. Obiecałem sobie, że na następnym biegu będe miał już nowe, ale i tak na Biegu Niepodległości też ich używałem. Wprawdzie mało, ale też sporo niecenzuralnych słów w ich strone poleciało. Kolejny raz obiecałem sobie, że kupie nowe. Tydzień temu, po sprawdzeniu trasy Zimowego Zbója pojechaliśmy do Decathlonu, kupiłem 2 kijki po 39 zł/szt. Nie miałem okazji przetestować... Nabyłem tez saszetke na telefon, którą testowałem na asfalcie, a nie w górach. Wracając do 4tego kilometra i rozłożeniu kijków. Dalej nie przechodziłem do marszu, lekki trucht z pomocą kijków. Tego dnia nie ma chmur, nie ma opadów, idealna widoczność. Z daleka widać maszt wieży na Szyndzielni. Jaka ona wysoka! Ostatni zbieg i znajdujemy się u podnóża wyciągu kolejki. Omijam punkt, narazie nie ma potrzeby się zatrzymywać. Rozpoczyna się najtrudniejszy etap - podejście pod kolejką na Szyndzielnie! Dotychczas, jak się pod nim wspinałem, były do podejścia rekreacyjne, z przerwami na zdjęcia, podziwianie widoczków itp. Tym razem chciałem pobiec na maksa (taa, pobiec haha).

Dystans i nachylenie robią swoje. Wchodze najszybciej jak potrafie, tętno momentami dochodzi do 5tej strefy. Z racji szybszego marszu, pare razy ujeżdżam na śniegu, nawet raczki nie zawsze pomagały. W połowie podejścia jest obalone drzewo, trzeba je ominąć. Ten fragment jest bardzo stromy, ześlizguje się. Nogi i kijki zjechały na dół, łapię się ręką wystających korzeni, wciągam się do góry, póki nogi nie złapią stabilnego podłoża. Udało się, kontynuuje wspinaczke. Co jakiś czas zerkam do tyłu. Wspaniały widok, stromy stok, a na nim jak mrówki małe sylwetki biegaczy, którzy idą w rządku, krok za krokiem i wspinają się na szczyt. Przede mną też widze ciąg ludzi, mniejszy, ale jednak spory. Patrzę na tych co są już prawie na górze. Jak oni muszą zapierdalać! Ciekawe, czy są z dystansu 39 czy 26? Pierwsze podejście pod kolejką pokonuje w czasie 24:29 i jako 7 zawodnik z dystansu 39 melduje sie na Szyndzielni. Punkt kontrolny, ekipa Zbója dopinguje zawodników. Konkretnie się spociłem i zgrzałem, na górze wieje i jest zimniej. Czuje, jak momentalnie twarz i broda, wszystko mi zamarza. Lekki podbieg, a potem zaczyna się łatwiejsza część pętli. Niecałe 6 kilometrów, z czego większość to są zbiegi. Zawsze zbiegi były moją słabą stroną. Boje się, ostrych, kamienistych, zawsze biorę je po lekku. Tym razem wszystko pokryte jest śniegiem, a raczki dają niesamowitą przyczepność i pewność siebie. 

 

Nawet na takim stromym zbiegu nie pomagam sobie kijkami, nie hamuje, po prostu dzida w dół na złamanie karku. Nie pierwszym kółku jeszcze śnieg nie wydeptany, każdy krok powoduje tuman i lekkie osypywanie się śniegu. Wyglądało to, jakbym powodował lawine śnieżną. Naprawdę pierwszy raz czerpałem ogromną radość ze zbiegu i robiłem go z uśmiechem na twarzy! Mało tego, momentami prędkość dochodziła do granicy 4 minut na kilometr! I był to chyba pierwszy bieg, na którym podczas zbiegów wyprzedzałem, zamiast być wyprzedzanym!
Na 10 kilometrze przed sobą widać drewnianą altankę na Koziej Górze. Zwiastuje ona ostatni zbieg na pętli. Noo, żeby nie było tak łatwo, najpierw trzeba na nią wbiec. Tuż za nią widze pierwszego fotografa na trasie, nie skacze. Nie jestem aż tak szalony, to będzie mój pierwszy Zbój bez zdjęcia ze skokiem.




Ostatnie metry zbiegu pierwszego kółka, wszystko pięknie aż nagle... prffff. Co to było? Jak mnie z zaskoczenia w brzuszku zawibrowało to aż się przestraszyłem. Kijek wpadł mi między nogi, wyleciał z ręki, a ja prawie się wywaliłem. Wracam po niego, kotnynuuje zbieg. Przed Błoniami ktoś mnie woła po imieniu i dopinguje. Ciastek! Tym razem zamiast startować był jako obsługa biegu. "Dawaj Marcin, ostatnie metry!" krzyczy. "Jakie ostatnie metry, jeszcze 26 kilometrów!" odpowiadam i lece dalej. Pierwsze kółko pokonuje w 1h:32min, co daje około 7 min/km. Świetne tempo! Zerkam na zegarek, pokazuje mi, że weszło mi już 5.0 aerobowego, czyli maksimum. Według Garmina już umarłem. Spoko, następne 2 kółka zrobie jako zombie.
Na drugim kółku już nie jest tak kolorowo jak na pierwszym. Przy pierwszym podbiegu musze przejść do marszu. W ogóle już mniej jest truchtu, a więcej marszu, ale mimo wszystko dalej żwawego. Cały czas poprawiam pasek z telefonem. Na asfalcie dobrze się sprawdzał. ale na stromych zbiegach mocno obijał mi lędźwie. Mało tego, przez jego podskoki wypadła mi koszulka ze spodni i mam koncek pleców na wierzchu. Nie nawidze tego, a nie mam jak w rękawiczkach tego poprawić. Czekam na punkt jak na zbawienie, zarówno skuli poprawy paska, jak i z powodu burczenia w brzuszku. 17 kilometr i pojawia się punkt. Szukam miejsca by oprzeć kijki, ale ciągle zjeżdżają. W końcu rezygnuje, rzucam je na śnieg, na nie kłade rękawiczki i biore się na wyżerkę. Ciepła herbata, ciasteczka, wafelki, żelki... Stoje i jem, nigdzie sie nie spiesze. Wiem, co mnie za chwile czeka, więc łapie okazje na zebranie sił. Ruszam w droge, ahoj przygodo! Jak pokonam to podejście na Szyndzielnie, to będe w połowie dystansu. Zostanie ta łatwiejsza połowa, będzie dobrze.
Drugie podejście pod kolejką nie jest już takie łatwe. Nawet nie próbuje przyspieszać, dzięki czemu tętno mocno nie wzrosło. Pomału krok za kroczkiem. Człap nogą, szur kijkiem i kolejny i jeszcze jeden i następny. Człap, szur, człap, szur i tak przez niekończące się minuty. Szczyt wcale się nie przybliżał, początek kolejki nie oddalał. Człap, szur, człap, szur. W pewnym momencie ujechała mi noga, całym ciężarem opieram się na lewym kijku. W ciągu ułamka sekundy przechodzi mi pełno myśli przez głowę. A co jeśli kijek się złoży? Przecież nie zdążyłem go wypróbować. Jak nie wytrzyma, to sie wywróce na lewą strone i zjade po zboczu... Wytrzymał, wspinam się dalej. Człap, szur, człap szur. Wskoczył pełny kilometr w zegarku, wspinam się dalej. Człap, szur, człap szur. Kroczek za kroczkiem. Po jakichś 15 minutach zerkam na zegarek... Przeszedłem przez ten czas 300m? To chyba jakieś jaja. Dalej nie widać końca podejścia. Człap, szur, człap szur. Pomału, byleby do przodu. Przy samym szczycie siedzi fotograf. Zawodnik przede mną pyta się go "to Ty Tomek? Patrz, jak wbiegam pod kolejką" I pokonuje kilka metrów biegiem. Myśle sobie, nie mam zdjęcia ze skoku, to może będe miał zdjęcie jak podbiegam na kolejke jak zawodowiec. Wysocki kieruje aparat na mnie, a ja mówie "patrz, ja też wbiegne" i zaczynam biec. Przez te pare metrów mi tętno tak skoczyło, że długo nie mogłem złapać oddechu i dojść do siebie. Jak już jestem na wyciągnięcie reki od aparatu, wydaje okrzyk radości do obiektywu.

Chwile potem trace równowage, wpadam w zaspe i ląduje na czworakach. Próbuje się wygrzebać jakoś, całe kolana, łokcie, wszystko w śniegu. Odwracam się, a Tomek Wysocki pstryka mi fotki. Zawodnik przede mną komentuje to "czego się nie robi dla zdjęcia". Ma racje, jak nie skok, to upadek do zaspy... 






Drugie podejście zaliczyłem w czasie 28:41. Na szczycie Szyndzielni wieje, a ja jestem cały mokry, momentalnie odczuwam zimno i dyskomfort. Chce biec dalej, ale nogi już mega zajechane, koncek marszu, dopiero na zbiegu zwiększam tempo. Nie ma takiego ognia jak na pierwszym kółku, ale dalej dość szybkim tempem pokonuje ostatni fragment pętli. 




Przy Błoniach ponownie spotykam Ciastka, tym razem stoi z megafonem i dopinguje biegaczy. Chce się go zapytać o Becie, ale cały czas mnie zagłusza. "Dawaj Marcin, ostatnie kółko, nie zatrzymuj sie, biegnij!". W końcu udaje mi się zapytać go o Becie, co przychodzi z trudem, bo twarz ledwo się rusza. Drugie kółko pokonuje w 1h:50min, co daje mi 13 lokatę. 
Na ostatnią pętle ruszam z bólem nóg i ogromnym zmęczeniem. Nawet nie próbuje truchtać na wzniesieniach, szybki marsz to jest dobra opcja. Po 2 kilometrach muszę iść opróżnić pęcherz. Zbierałem się na to od dłuższego czasu, miałem nadzieje, że doniosę do mety, ale jednak pęcherz nie sługa, nie posłucha. Zatrzymuje sie i ide oprzeć kijki. W tym czasie mija mnie Piotrek Jagielski. Poznałem go 2,5 roku temu, podczas Biegu Wiewiórki. Tzn nie do końca poznałem, po prostu w domu na stravie sprawdziłem kto biegł podobnym tempem do mnie i zacząłem obserwować. I tak nawiązaliśmy znajomość. Obaj mieszkamy w Rudzie Śląskiej, startujemy w podobnych biegach, a jeszcze ani razu się nie spotkaliśmy na żywo. I właśnie nadszedł ten moment. Tyle tylko, że zamiast potruchtać razem i pogadać, tylko zbijamy piątke wymieniając dwa zdania. Piotrek leci dalej, a ja ide w krzaczki. Koniec końców skończył zawody 10 minut przede mną, plasując się 8 oczek wyżej. Korzystając z okazji, że zdjąłem rękawiczki, sięgam do kamizelki po Dextro. Biore dwa i ruszam dalej.
Docieram na 30 kilometr i ostatni punkt. Strasznie mnie suszy, więc zapijam herbate izotonikiem. Jakieś 3 kubki wypiłem, pochłaniając duże ilości pokarmu. Dorwałem się do pomarańczy, jadłem jedną za drugą, dociskając ciasteczkami. Na drogę pare żelek i zaczynamy ostatnie podejście pod kolejke. 
Tym razem była to prawdziwa walka o pokonanie podejścia. Nogi nie są wstanie robić dłuższych kroków, robie takie mikro kroczki, zupełnie jak Becia. Pomalutku pokonuje podejście. Pare razy łapie sie na tym, że poruszam się tak szybko, że niemal stoje w miejscu. Zmuszam się wtedy do paru szybszych kroków. To już ostatnie podejście, potem tylko zbieg, dasz rade! Krok za kroczkiem. Podejście zajmuje mi 32:25, czyli aż 8 minut dłużej, niż za pierwszym razem. Na szczycie dopinguje mnie niezawodna ekipa Zbója, unosze ręce z kijkami do góry w geście zwycięstwa. Wprawdzie do mety zostało jeszcze 6 kilometrów, ale teraz to już pikuś. Kolejka zdobyta. 3 razy! Zbóje pytają się, czy chce nalewki. Nie pije nic mocniejszego niż piwo, ale tym razem daje się skusić. Szybki kielonek i maszeruje dalej.
Na zbiegu odzywa się ból w lewej nodze, na łączeniu piszczela ze stopą. Mocno boli. Co to może być? Nigdy w tym miejscu mnie nie bolało. Może wpadł mi śnieg i aż boli z zimna? Patrze, stuptut trzyma się jak należy, to na pewno nie to. Może od raczków? Inaczej stawiam stope i stąd ten ból? Zresztą całe stopy mnie już strasznie bolą. Po śniegu, na nierównym terenie krzywo stawia się stopy, co po dłuższym czasie może powodować ból. Ale to są stopy, a nie piszczel. Dopiero na wieczór w domu kapłem się, skąd ten ból. Pamiętacie mój brzuszek na końcu pierwszej pętli? Jak się przestraszyłem i potknąłem o własny kijek? Musiałem wtedy obić piszczel i ból wszedł dopiero po paru godzinach. 
Na Koziej Górze ponownie spotykam fotografów. Na zdjęciach widać zmęczenie i ból. 





Ledwo już zbiegam, ostatnie metry i upragniona meta. Z daleka słysze Ciastka przez megafon. Dawno tak się nie ucieszyłem na czyjś głos. Mijam go, a on mi melduje, że Becia była na pętli o 12:58. Wpadam na błonia, robie samolocik z kijkami w rękach. Pochylam się raz w lewo, raz w prawo. Przekraczając linie mety skacze, ląduje z rękami w górze... i bólem na twarzy. Nogi za bardzo bolą na takie skoki. Nieważne. Meta! Udało się! 




 

 
 
Zimowy Wielki Zbój pokonany w czasie 5:26:49, co daje mi 23 miejsce (na 92 startujących). Trzy ostatnie biegi zbója zaliczone, każdy na największym dystansie. W sierpniu Ultra Zbój 60km, w listopadzie Bieg Niepodległości 21km i teraz Zimowy Wielki Zbój 39km. Jeśli chodzi o Biegi Zbója jestem spełniony i zadowolony!
Sprawdzam godzine, szybko rachuje i mam jeszcze trochę czasu to przybycia Beci. Ide odebrać pieczonki w wersji vege i ide usiąść do namiotu. Po zjedzeniu, wypiciu herbaty i kupnie koszulki pomału człapie do auta, żeby się przebrać. Naoblekałem się, choćby było -40. Nieważne, że prawie nie umiałem się ruszyć, grunt, że było ciepło i przyjemnie. Chodzę w okolicach mety, zwiedzam pamiątkową tablice. 
 
 

 
Koniec końców staje przy mecie i czekam. Obserwuje jak ekipa Zbója tańczy i się bawi czekając na zawodników. Klimat, ich nastawienie i radość z tego co robią, to jest coś wspaniałego. Na odprawie, gdy pokazywali taśme, którą jest oznaczona trasa, paradowali z nią choćby modelki na wybiegu. Wszystko jest tak fajnie i sympatycznie zrobione, że chce sie tu wracać kolejny raz, następny i jeszcze jeden. 
Pisze z Ciastkem, gdzie się stracił, bo już nie stoi z megafonem. Wkrótce się stawia i udaje nam się pogadać pare minut w oczekiwaniu na Becie. No i jest! Becia wpada na mete, robimy pamiątkowe zdjęcia, gadamy z Bacą. Szybka wizyta w niamiocie i z problemami człapiemy w stronę auta. Powrót nie był zbyt przyjemny, wszystko nas tak boli, że ledwo można usiedzieć. Nieważne, jest ogromna radość i satysfakcja!
 




 

Nazwa: Zimowy Wielki Zbój
Data: 13.01.2024
Dystans:  38,89 km
Miejsce na liście TOP 50 biegów: 14
Czas: 5:26:51
Tempo: 8:24 min/km   
Miejsce: 23/92
Przewyższenia: 2304m
Miejsce na liście TOP 50 przewyższeń: 4
Średnie nachylenie: 59,24 m/km
Miejsce na liście TOP 50 nachyleń: 4


Zobacz też:
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz