Biegacz - amator lubiący zdjęcia, statystyki i pokonywanie własnych granic.

Moje zdjęcie
Ruda Śląska, Śląskie, Poland

Popularne posty

wtorek, 16 stycznia 2024

Zimowy Wielki Zbój

Bieg Zbója - Bieg Górski, który zapamiętasz. Hasło to jak najbardziej oddaje esencje tego biegu. Bieg Zbója, nie ważne czy jest to bieg letni, zimowy czy niepodległości, każdy jest bardzo ciężki, każdy Cię sponiewiera i każdy zapamiętasz. 
Trzeci raz podchodziłem do Zimowego Zbója. Pierwszy raz, dwa lata temu, zacząłem marzyć o tym biegu, ale doszedłem do wniosku, że mam za małe doświadczenie w górach, żeby debiutować w biegu górskim zimą. Rok później byłem przygotowany, z odpowiednim sprzętem, z doświadczeniem i umiejętnościami. I wtedy do głosu doszła moja ukochana robota i nocki...W ciągu 3 dni przed startem spałem łącznie może 6h, z czego w dniu biegu udało się pospać między 22 a 0:00... Zupełnie nieprzytomny, opuchnięty, nie do końca wiedziałem na jakiej planecie się znajduję. Z bólem, ale uważam, że podjąłem dobrą decyzje o rezygnacji z biegu. Może i bym ukończył, gdzieś na szarym końcu, ale bym ukończył. Niemniej w takim stanie, za duże ryzyko kontuzji, upadku, zgubienia się itd. Zwłaszcza, że rok temu były strasznie ciężkie warunki, 15 stopniowy mróz i opady śniegu...
No i nadchodzi trzecia szansa zmierzenia się z Zimowym Zbójem. Dystans oczywiście 39 km. Tydzień wcześniej, na sprawdzeniu trasy było -10 stopni, opady śniegu i praktycznie zerowa widoczność. W dniu startu pogoda była idealna! Około 3 stopnie poniżej zera, widno, przejrzyście. Nic tylko cieszyć się biegiem.

Wstajemy jak zwykle z samego rana, nerwówka, pakowanie. Jak zwykle w naszym wypadku chaos. Udaje nam się wyruszyć o godzinie 6 (godzina ta była umówionym deadlinem, najpóźniej o tej porze trzeba było wyjechać). Zakładaliśmy, że drogi będą puste, nie padało, więc i warunki będą sprzyjały szybszemu dojazdowi na miejsce startu. Nic bardziej mylnego. Początkowo się sprawdzało, ale za Tychami zaczął się spory ruch na drodze. Co chwila, przejeżdżające auto brudziło przednią szybe. Wycieraczki już od dawna nadają się do wymiany, jeszcze coś tam czyszczą, o ile płyn do spryskiwaczy nie zamarza... Na wpół ślepi jedziemy pomalutku łapiąc się na każde czerwone światło. Dojeżdżamy na Błonia 30 minut przed startem... i brakuje miejsca. Obsługa biegu kieruje nas na drugi parking, przy uniwersytecie. Nigdy tam nie stawałem, jest jakieś 500m dalej, niż zwykle. Zmiana planów, jednak nie wracamy się z pakietami do auta, a od razu się przebieramy. Zimno, po wyjściu z nagrzanego samochodu ręce się trzęsą, ciężko założyć stuptuty i raczki. Udało się, szybkim krokiem udajemy się do biura zawodów. Z budynku wychodził akurat Tomasz Wysocki, fotograf. Od razu robi mi zdjęcie, a potem ja wciągam do kadru niezadowoloną z tego Becie i mamy kolejną fotke. 




Wbijamy do biura zawodów, rozglądamy się za odbiorem pakietów...i Becia wpada w kadr, kolejnemu fotografowi. Po śmiechach, że czapka ładnie się będzie się prezentować na zdjęciu, zasłaniając pozostały kadr, zabieramy toporki i również robimy zdjęcie z Bacą. 




Podchodzimy do stanowiska, gestem zapraszają mnie po odbiór i mniej więcej taka rozmowa wychodzi:
- zakładam, że dystans 39
- oczywiście
- pasek na numer masz, więc Ci nie daje agrafek 
- a no mam
-  pewnie wiesz, gdzie jest start
- a no wiem
Ahh, ten mój fejm i rozpoznawalność :D
Pakiety odebrane, mało czasu, lecimy na skróty... i okazuje się, że brama zamknięta, Trzeba się wracać, zaczyna się nerwowe truchtanie. Wpadamy na błonia, udajemy się do toalet. O dziwo w damskim nie ma kolejki, natomiast do męskiego jakieś 10 osób przede mną. Za pare minut jest start, nie zdąże! Odwracam się by lecieć w krzaczki, gdy słysze, jak ktoś mówi, że pisuary są wolne, kolejka jest na dwójke. Uff, dzięki! Szybko zawracam, robie co trzeba i wybiegam na zewnątrz. Trzeba jeszcze zamocować numerek, chipa. Z chipem mam dylemat, pierwszy raz startuje z stuptatami i raczkami. Mam tylko jeden fragment sznurówki widoczny, zaczepiam trytytka chipa, oby się trzymał. Słychać przez megafon głos Bacy "srać szybciej, zaraz startujemy!". 
 

 
 
Patrze, Becia też już gotowa, 3 minuty, nie zdążymy do depozytu. Całe szczęście, że Becia zamiast kamizelki wzięła większy plecak! Bez problemu chowamy tam pakiety i biegiem na start! Już prawie jesteśmy, Becia się ztrzymuje, patrzy przerażona i mówi "raczki!" O kurczaczki, szybko wyjmuje je z jej plecaka, są pod pakietami, uff znalazłem! Szybko ubrała, wchodzimy za barierki, rozgrzewka właśnie się kończy i zaczyna się odprawa. Żegnam się z Becią i udaje się bliżej linii startu. No cóż, nie lubie biegnąć w tłoku, wole być na przodku.

Odliczanie, wystrzał, ruszyliśmy! Biegi Zbója mają niesamowitą oprawę. Muzyka, dymy, Baca na przodku, coś pięknego. Wybiegamy z Błoni, ostry winkiel i zaczyna się pierwszy podbieg. Nie ma opcji marszu, chce na pierwszym kółku przebiec jak najwięcej. Pierwsze 4 kilometry to są lekkie podbiegi, zbiegi. Mniej więcej w połowie czwartego kilometra rozkładam kijki. Nowe, stare zajechałem na DFBG. Na letnim Ultra Zbóju się składały i myślałem, że je wyrzuce w trakcie biegu. Obiecałem sobie, że na następnym biegu będe miał już nowe, ale i tak na Biegu Niepodległości też ich używałem. Wprawdzie mało, ale też sporo niecenzuralnych słów w ich strone poleciało. Kolejny raz obiecałem sobie, że kupie nowe. Tydzień temu, po sprawdzeniu trasy Zimowego Zbója pojechaliśmy do Decathlonu, kupiłem 2 kijki po 39 zł/szt. Nie miałem okazji przetestować... Nabyłem tez saszetke na telefon, którą testowałem na asfalcie, a nie w górach. Wracając do 4tego kilometra i rozłożeniu kijków. Dalej nie przechodziłem do marszu, lekki trucht z pomocą kijków. Tego dnia nie ma chmur, nie ma opadów, idealna widoczność. Z daleka widać maszt wieży na Szyndzielni. Jaka ona wysoka! Ostatni zbieg i znajdujemy się u podnóża wyciągu kolejki. Omijam punkt, narazie nie ma potrzeby się zatrzymywać. Rozpoczyna się najtrudniejszy etap - podejście pod kolejką na Szyndzielnie! Dotychczas, jak się pod nim wspinałem, były do podejścia rekreacyjne, z przerwami na zdjęcia, podziwianie widoczków itp. Tym razem chciałem pobiec na maksa (taa, pobiec haha).

Dystans i nachylenie robią swoje. Wchodze najszybciej jak potrafie, tętno momentami dochodzi do 5tej strefy. Z racji szybszego marszu, pare razy ujeżdżam na śniegu, nawet raczki nie zawsze pomagały. W połowie podejścia jest obalone drzewo, trzeba je ominąć. Ten fragment jest bardzo stromy, ześlizguje się. Nogi i kijki zjechały na dół, łapię się ręką wystających korzeni, wciągam się do góry, póki nogi nie złapią stabilnego podłoża. Udało się, kontynuuje wspinaczke. Co jakiś czas zerkam do tyłu. Wspaniały widok, stromy stok, a na nim jak mrówki małe sylwetki biegaczy, którzy idą w rządku, krok za krokiem i wspinają się na szczyt. Przede mną też widze ciąg ludzi, mniejszy, ale jednak spory. Patrzę na tych co są już prawie na górze. Jak oni muszą zapierdalać! Ciekawe, czy są z dystansu 39 czy 26? Pierwsze podejście pod kolejką pokonuje w czasie 24:29 i jako 7 zawodnik z dystansu 39 melduje sie na Szyndzielni. Punkt kontrolny, ekipa Zbója dopinguje zawodników. Konkretnie się spociłem i zgrzałem, na górze wieje i jest zimniej. Czuje, jak momentalnie twarz i broda, wszystko mi zamarza. Lekki podbieg, a potem zaczyna się łatwiejsza część pętli. Niecałe 6 kilometrów, z czego większość to są zbiegi. Zawsze zbiegi były moją słabą stroną. Boje się, ostrych, kamienistych, zawsze biorę je po lekku. Tym razem wszystko pokryte jest śniegiem, a raczki dają niesamowitą przyczepność i pewność siebie. 

 

Nawet na takim stromym zbiegu nie pomagam sobie kijkami, nie hamuje, po prostu dzida w dół na złamanie karku. Nie pierwszym kółku jeszcze śnieg nie wydeptany, każdy krok powoduje tuman i lekkie osypywanie się śniegu. Wyglądało to, jakbym powodował lawine śnieżną. Naprawdę pierwszy raz czerpałem ogromną radość ze zbiegu i robiłem go z uśmiechem na twarzy! Mało tego, momentami prędkość dochodziła do granicy 4 minut na kilometr! I był to chyba pierwszy bieg, na którym podczas zbiegów wyprzedzałem, zamiast być wyprzedzanym!
Na 10 kilometrze przed sobą widać drewnianą altankę na Koziej Górze. Zwiastuje ona ostatni zbieg na pętli. Noo, żeby nie było tak łatwo, najpierw trzeba na nią wbiec. Tuż za nią widze pierwszego fotografa na trasie, nie skacze. Nie jestem aż tak szalony, to będzie mój pierwszy Zbój bez zdjęcia ze skokiem.




Ostatnie metry zbiegu pierwszego kółka, wszystko pięknie aż nagle... prffff. Co to było? Jak mnie z zaskoczenia w brzuszku zawibrowało to aż się przestraszyłem. Kijek wpadł mi między nogi, wyleciał z ręki, a ja prawie się wywaliłem. Wracam po niego, kotnynuuje zbieg. Przed Błoniami ktoś mnie woła po imieniu i dopinguje. Ciastek! Tym razem zamiast startować był jako obsługa biegu. "Dawaj Marcin, ostatnie metry!" krzyczy. "Jakie ostatnie metry, jeszcze 26 kilometrów!" odpowiadam i lece dalej. Pierwsze kółko pokonuje w 1h:32min, co daje około 7 min/km. Świetne tempo! Zerkam na zegarek, pokazuje mi, że weszło mi już 5.0 aerobowego, czyli maksimum. Według Garmina już umarłem. Spoko, następne 2 kółka zrobie jako zombie.
Na drugim kółku już nie jest tak kolorowo jak na pierwszym. Przy pierwszym podbiegu musze przejść do marszu. W ogóle już mniej jest truchtu, a więcej marszu, ale mimo wszystko dalej żwawego. Cały czas poprawiam pasek z telefonem. Na asfalcie dobrze się sprawdzał. ale na stromych zbiegach mocno obijał mi lędźwie. Mało tego, przez jego podskoki wypadła mi koszulka ze spodni i mam koncek pleców na wierzchu. Nie nawidze tego, a nie mam jak w rękawiczkach tego poprawić. Czekam na punkt jak na zbawienie, zarówno skuli poprawy paska, jak i z powodu burczenia w brzuszku. 17 kilometr i pojawia się punkt. Szukam miejsca by oprzeć kijki, ale ciągle zjeżdżają. W końcu rezygnuje, rzucam je na śnieg, na nie kłade rękawiczki i biore się na wyżerkę. Ciepła herbata, ciasteczka, wafelki, żelki... Stoje i jem, nigdzie sie nie spiesze. Wiem, co mnie za chwile czeka, więc łapie okazje na zebranie sił. Ruszam w droge, ahoj przygodo! Jak pokonam to podejście na Szyndzielnie, to będe w połowie dystansu. Zostanie ta łatwiejsza połowa, będzie dobrze.
Drugie podejście pod kolejką nie jest już takie łatwe. Nawet nie próbuje przyspieszać, dzięki czemu tętno mocno nie wzrosło. Pomału krok za kroczkiem. Człap nogą, szur kijkiem i kolejny i jeszcze jeden i następny. Człap, szur, człap, szur i tak przez niekończące się minuty. Szczyt wcale się nie przybliżał, początek kolejki nie oddalał. Człap, szur, człap, szur. W pewnym momencie ujechała mi noga, całym ciężarem opieram się na lewym kijku. W ciągu ułamka sekundy przechodzi mi pełno myśli przez głowę. A co jeśli kijek się złoży? Przecież nie zdążyłem go wypróbować. Jak nie wytrzyma, to sie wywróce na lewą strone i zjade po zboczu... Wytrzymał, wspinam się dalej. Człap, szur, człap szur. Wskoczył pełny kilometr w zegarku, wspinam się dalej. Człap, szur, człap szur. Kroczek za kroczkiem. Po jakichś 15 minutach zerkam na zegarek... Przeszedłem przez ten czas 300m? To chyba jakieś jaja. Dalej nie widać końca podejścia. Człap, szur, człap szur. Pomału, byleby do przodu. Przy samym szczycie siedzi fotograf. Zawodnik przede mną pyta się go "to Ty Tomek? Patrz, jak wbiegam pod kolejką" I pokonuje kilka metrów biegiem. Myśle sobie, nie mam zdjęcia ze skoku, to może będe miał zdjęcie jak podbiegam na kolejke jak zawodowiec. Wysocki kieruje aparat na mnie, a ja mówie "patrz, ja też wbiegne" i zaczynam biec. Przez te pare metrów mi tętno tak skoczyło, że długo nie mogłem złapać oddechu i dojść do siebie. Jak już jestem na wyciągnięcie reki od aparatu, wydaje okrzyk radości do obiektywu.

Chwile potem trace równowage, wpadam w zaspe i ląduje na czworakach. Próbuje się wygrzebać jakoś, całe kolana, łokcie, wszystko w śniegu. Odwracam się, a Tomek Wysocki pstryka mi fotki. Zawodnik przede mną komentuje to "czego się nie robi dla zdjęcia". Ma racje, jak nie skok, to upadek do zaspy... 






Drugie podejście zaliczyłem w czasie 28:41. Na szczycie Szyndzielni wieje, a ja jestem cały mokry, momentalnie odczuwam zimno i dyskomfort. Chce biec dalej, ale nogi już mega zajechane, koncek marszu, dopiero na zbiegu zwiększam tempo. Nie ma takiego ognia jak na pierwszym kółku, ale dalej dość szybkim tempem pokonuje ostatni fragment pętli. 




Przy Błoniach ponownie spotykam Ciastka, tym razem stoi z megafonem i dopinguje biegaczy. Chce się go zapytać o Becie, ale cały czas mnie zagłusza. "Dawaj Marcin, ostatnie kółko, nie zatrzymuj sie, biegnij!". W końcu udaje mi się zapytać go o Becie, co przychodzi z trudem, bo twarz ledwo się rusza. Drugie kółko pokonuje w 1h:50min, co daje mi 13 lokatę. 
Na ostatnią pętle ruszam z bólem nóg i ogromnym zmęczeniem. Nawet nie próbuje truchtać na wzniesieniach, szybki marsz to jest dobra opcja. Po 2 kilometrach muszę iść opróżnić pęcherz. Zbierałem się na to od dłuższego czasu, miałem nadzieje, że doniosę do mety, ale jednak pęcherz nie sługa, nie posłucha. Zatrzymuje sie i ide oprzeć kijki. W tym czasie mija mnie Piotrek Jagielski. Poznałem go 2,5 roku temu, podczas Biegu Wiewiórki. Tzn nie do końca poznałem, po prostu w domu na stravie sprawdziłem kto biegł podobnym tempem do mnie i zacząłem obserwować. I tak nawiązaliśmy znajomość. Obaj mieszkamy w Rudzie Śląskiej, startujemy w podobnych biegach, a jeszcze ani razu się nie spotkaliśmy na żywo. I właśnie nadszedł ten moment. Tyle tylko, że zamiast potruchtać razem i pogadać, tylko zbijamy piątke wymieniając dwa zdania. Piotrek leci dalej, a ja ide w krzaczki. Koniec końców skończył zawody 10 minut przede mną, plasując się 8 oczek wyżej. Korzystając z okazji, że zdjąłem rękawiczki, sięgam do kamizelki po Dextro. Biore dwa i ruszam dalej.
Docieram na 30 kilometr i ostatni punkt. Strasznie mnie suszy, więc zapijam herbate izotonikiem. Jakieś 3 kubki wypiłem, pochłaniając duże ilości pokarmu. Dorwałem się do pomarańczy, jadłem jedną za drugą, dociskając ciasteczkami. Na drogę pare żelek i zaczynamy ostatnie podejście pod kolejke. 
Tym razem była to prawdziwa walka o pokonanie podejścia. Nogi nie są wstanie robić dłuższych kroków, robie takie mikro kroczki, zupełnie jak Becia. Pomalutku pokonuje podejście. Pare razy łapie sie na tym, że poruszam się tak szybko, że niemal stoje w miejscu. Zmuszam się wtedy do paru szybszych kroków. To już ostatnie podejście, potem tylko zbieg, dasz rade! Krok za kroczkiem. Podejście zajmuje mi 32:25, czyli aż 8 minut dłużej, niż za pierwszym razem. Na szczycie dopinguje mnie niezawodna ekipa Zbója, unosze ręce z kijkami do góry w geście zwycięstwa. Wprawdzie do mety zostało jeszcze 6 kilometrów, ale teraz to już pikuś. Kolejka zdobyta. 3 razy! Zbóje pytają się, czy chce nalewki. Nie pije nic mocniejszego niż piwo, ale tym razem daje się skusić. Szybki kielonek i maszeruje dalej.
Na zbiegu odzywa się ból w lewej nodze, na łączeniu piszczela ze stopą. Mocno boli. Co to może być? Nigdy w tym miejscu mnie nie bolało. Może wpadł mi śnieg i aż boli z zimna? Patrze, stuptut trzyma się jak należy, to na pewno nie to. Może od raczków? Inaczej stawiam stope i stąd ten ból? Zresztą całe stopy mnie już strasznie bolą. Po śniegu, na nierównym terenie krzywo stawia się stopy, co po dłuższym czasie może powodować ból. Ale to są stopy, a nie piszczel. Dopiero na wieczór w domu kapłem się, skąd ten ból. Pamiętacie mój brzuszek na końcu pierwszej pętli? Jak się przestraszyłem i potknąłem o własny kijek? Musiałem wtedy obić piszczel i ból wszedł dopiero po paru godzinach. 
Na Koziej Górze ponownie spotykam fotografów. Na zdjęciach widać zmęczenie i ból. 





Ledwo już zbiegam, ostatnie metry i upragniona meta. Z daleka słysze Ciastka przez megafon. Dawno tak się nie ucieszyłem na czyjś głos. Mijam go, a on mi melduje, że Becia była na pętli o 12:58. Wpadam na błonia, robie samolocik z kijkami w rękach. Pochylam się raz w lewo, raz w prawo. Przekraczając linie mety skacze, ląduje z rękami w górze... i bólem na twarzy. Nogi za bardzo bolą na takie skoki. Nieważne. Meta! Udało się! 




 

 
 
Zimowy Wielki Zbój pokonany w czasie 5:26:49, co daje mi 23 miejsce (na 92 startujących). Trzy ostatnie biegi zbója zaliczone, każdy na największym dystansie. W sierpniu Ultra Zbój 60km, w listopadzie Bieg Niepodległości 21km i teraz Zimowy Wielki Zbój 39km. Jeśli chodzi o Biegi Zbója jestem spełniony i zadowolony!
Sprawdzam godzine, szybko rachuje i mam jeszcze trochę czasu to przybycia Beci. Ide odebrać pieczonki w wersji vege i ide usiąść do namiotu. Po zjedzeniu, wypiciu herbaty i kupnie koszulki pomału człapie do auta, żeby się przebrać. Naoblekałem się, choćby było -40. Nieważne, że prawie nie umiałem się ruszyć, grunt, że było ciepło i przyjemnie. Chodzę w okolicach mety, zwiedzam pamiątkową tablice. 
 
 

 
Koniec końców staje przy mecie i czekam. Obserwuje jak ekipa Zbója tańczy i się bawi czekając na zawodników. Klimat, ich nastawienie i radość z tego co robią, to jest coś wspaniałego. Na odprawie, gdy pokazywali taśme, którą jest oznaczona trasa, paradowali z nią choćby modelki na wybiegu. Wszystko jest tak fajnie i sympatycznie zrobione, że chce sie tu wracać kolejny raz, następny i jeszcze jeden. 
Pisze z Ciastkem, gdzie się stracił, bo już nie stoi z megafonem. Wkrótce się stawia i udaje nam się pogadać pare minut w oczekiwaniu na Becie. No i jest! Becia wpada na mete, robimy pamiątkowe zdjęcia, gadamy z Bacą. Szybka wizyta w niamiocie i z problemami człapiemy w stronę auta. Powrót nie był zbyt przyjemny, wszystko nas tak boli, że ledwo można usiedzieć. Nieważne, jest ogromna radość i satysfakcja!
 




 

Nazwa: Zimowy Wielki Zbój
Data: 13.01.2024
Dystans:  38,89 km
Miejsce na liście TOP 50 biegów: 14
Czas: 5:26:51
Tempo: 8:24 min/km   
Miejsce: 23/92
Przewyższenia: 2304m
Miejsce na liście TOP 50 przewyższeń: 4
Średnie nachylenie: 59,24 m/km
Miejsce na liście TOP 50 nachyleń: 4


Zobacz też:
 

sobota, 6 stycznia 2024

Praga, czyli o tym jak pierścionek biega szybciej od właścicielki

Z archiwum zawodów

6-8 maj, 2023

27 Prague International Marathon 


Wszystko zaczęło się w listopadzie 2022 roku. Miałem wtedy nocki, wstałem wcześniej, Becia jeszcze nie wróciła z roboty. Korzystałem z domowej siłowni a pomiędzy seriami przeglądałem internet. Przypomniało mi się, jak wspominała, że ostatnio na swoje urodziny biegła maraton Pędziwiatra w Gliwicach. Rok wcześniej też świętowała na biegowo. W przyszłym roku nie może być inaczej, ale tym razem, ma to być gruba impreza! Znalazłem dwa ciekawe maratony na początku maja - w Rydze i Pradze. Wybór był prosty. PRAGA! 
Namówiłem Becie, były wątpliwości, ale fest podjaraliśmy się tym pomysłem. W grudniu opłaciłem swój pakiet (z koszulką wyszło ponad 500 zł...) i Becia nie miała wyboru, nie mogła przecież mnie puścić samego. Stało się, w maju jedziemy do Czech! Zawsze marzyłem o zwiedzeniu Pragi oraz o wystartowaniu za granicą. A jeśli można to wszystko połączyć? I do tego dodać hmm nazwijmy to Niespodziankę? Co się może nie udać?
Wzięliśmy się solidnie do treningów, skupiając się na budowaniu wytrzymałości poprzez dłuższe wybiegania. Po Pradze mieliśmy w planach bieg 12h, 8h i 130km na DFBG. Na zakończenie tylko 60km na Ultra Zbóju. W skrócie same grube imprezy. Najbardziej kluczowym miesiącem był marzec (283 km). Praktycznie co weekend wpadało 30+ kilometrowe wybieganie. W kwietniu zaliczyliśmy Iście Królewskie Wybieganie, później przyszedł czas na tempo i starty w krótszych biegach. Najpierw zajęliśmy 2x 2 miejsce na 5km, a tydzień później 2x 3 miejsce (ja na 10km, a Becia na 5km).
Jak widać przygotowania szły świetnie, forma rosła. W międzyczasie ogarnialiśmy hotel, przejazd itp. No dobra, Becia się tym zajmowała, ja tylko biegałem. Problemem okazały się buty. Moje ulubione Mizuno Wave Ultima 12 były już solidnie wyjechane i trzeba było poszukać nowych. Z butami zawsze miałem problem, a te Mizuno były najlepszymi w jakich kiedykolwiek biegałem. Postanowiłem iść tym tropem i zamówiłem z Amazona nowszą wersje, Wave Ultima 14. Tydzień oczekiwania, w końcu przyszła paczka, otwieram i... wysłali mi nie ten rozmiar co trzeba. No dobra, odsyłamy ją z powrotem i czekamy na zwrot kasy, by można było zamówić następne. Maraton zbliżał się wielkimi krokami, a Amazon zamroził mi pieniądze na miesiąc czasu, pozostawiając mnie bez butów. Całe szczęście na pomoc przyszedł mi niezastąpiony Decathlon. Jadąc po sakwe rowerową przypadkiem zobaczyłem wyprzedaż ostatnich sztuk butów biegowych, a na nich Mizuno Wave Ultima 13. I to mój rozmiar! Nie były to wprawdzie najnowsze 14tki, ale i nie moje stare 12tki. Nie namyślając się długo przymierzam, pasują, kupuje i lece przetestować. Uff, udało się! Zdążyłem wybiegać w nich ponad 200 kilometrów przed startem. 
Kolejnym problemem okazała się moja ukochana robota. Nie ważne, że od pół roku miałem zaplanowany urlop na początku maja. Pod koniec kwietnia kierownik mi gada "weź se to przełóż"... Jak mam przełożyć maraton w Pradze? Nawet Kipchoge nie ma takich możliwości, zwłaszcza pare dni przed startem... Skończyło się na tym, że w święto pracy byłem w pracy. Koniec końców dostałem na piątek i poniedziałek urlop i mogliśmy jechać na podbój stolicy Czech. Becia miała planowane 2 tygodnie urlopu, ja musiałem się zadowolić 4 dniami, ale przynajmniej był ten piątek na ostatnie zakupy i pakowanie. 
No i wreszcie przyszła długo wyczekiwana chwila odjazdu. Budzimy się grubo przed świtem, standardowo latamy po mieszkaniu i szukamy czego jeszcze zapomnieliśmy zabrać... Zanim wsiedliśmy w autobus w Katowicach, byliśmy już nieźle zmęczeni. a to dopiero 8 rano. Czekała nas 6-godzinna podróż.

Po dotarciu do Pragi plan był prosty. Wysiadamy na centrum, niedaleko startu, odbieramy pakiety, a potem metrem jedziemy do hotelu. Małe niedopatrzenie, targi expo nie są zlokalizowane przy starcie, a jakieś 5 kilometrów dalej. Co robimy? Nawigacja w telefonie i spacerek. 
 


Na targach biegowych ogromne rzesze ludzi, ciężko przeciskać się przez tłum z walizką i torbą sportową. Niemniej udało nam się porobić zdjęcia, odebrać pakiety, pooglądać wystawy. Zebrałem kilkanaście broszur o maratonach z całej Europy (koniec końców jeszcze ich nie przejrzałem), znalazł się nawet Polski akcent, a mianowicie Cracovia Marathon.






Wychodzimy na świeże powietrze, słońce ładnie przygrzewa, będzie ciepły dzień. Sprawdzamy położenie hotelu i decydujemy się nie jechać metrem, a zrobić spacerek. Kolejny. Z jeszcze cięższymi bagażami...







 

Już prawie zbliżamy się do hotelu, dzielą nas dosłownie ostatnie metry... i się zaczęło. Długie, niekończące się. Mordercze. SCHODY!





Ledwo żywi doczłapujemy się do hotelu, szybki ogar i... idziemy na spacer. Trzeba znaleźć metro, jakiś sklep spożywczy, zwiedzić okolice. Tym razem to ja przejmuje inicjatywe, ustalam trase, ogarniam biletomaty.



Przed snem Becia wpada na pomysł, żeby rozłożyć wszystkie ubrania, żele itp na łóżku i zrobić zdjęcie. Dobry pomysł, kiedyś już tak zrobiłem. W Poznaniu, skąd mam życiówkę w półmaratonie. Jest tylko mały problem - w spodniach mam schowaną Niespodzianke i boje się, że Becią ją zauważy. Co robić? Gramole sie z wykładaniem rzeczy, celowo pomijając spodnie. Becia na chwile znika w łazience, a ja wykorzystuje moment, wykladam spodnie i podwijam je w taki sposób, by jak najmniej było widać Niespodzianke. Okej, udało się!


7 maja. 
Najważniejszy dzień naszej przygody. Czuje ogromny stres i podniecenie. Praga! Maraton! Niespodzianka! W sumie to biegiem jakoś najmniej się przejmowałem...
Wstajemy z samego rana, jemy śniadanie, szykujemy się do wyjścia. Jest stres, jest nerwowo. Becia zażywa tabletke ziołową, a ja próbuje nasmarować brodę nowym balsamem. Nabieram go, wcieram w brodę i ... cała się zlepiła. Zapomniałem go lekko rozgrzać w dłoniach, by łatwo można go było wsmarować. Zamiast tego mam dużą zlepioną kulke na brodzie. Próbuje ją ściągnąć nie wyrywając brody, a Becia w tym czasie zażywa tabletke ziołową na uspokojenie. 
Wychodzimy i udajemy się do metra. Zimno! W metrze wieje, a po wyjściu nadal zimno. Becie łyka tabletkę ziołową na uspokojenie. Nie mamy żadnej bluzy, foli NRC, nic. Docieramy do miejsca startu ponad godzinę przed czasem. Dopiero się rozkładają z strefą zawodnika. Co robić? Chodzimy po głównym deptaku, znajdujemy strefy startowe. W zgłoszeniu napisałem przewidywalny czas 3:20, co dało mi strefe "C". Becia startuje z "H", kilkadziesiąt metrów dalej. Mniej więcej w połowie odległości dzielącej nasze strefy startowe znajdujemy otwartą galerie. Wchodzimy do środka by się ogrzać i znaleźć toaletę. Becią częstuje się tabletką ziołową na uspokojenie. 






Zbliża się moment startu, wychodzimy z galerii, krótka rozgrzewka, ogromny stres. Kolejka do toitoi'a. 5 minut do startu, biegnę na moją strefe startową, Becia zostaje w kolejce. 3 minuty, Becia ma jakieś 100m do miejsca startu, a przed sobą 10 osób. Spoookooojnie. Ma czas. Bez nerwów. Wspominałem już o tabletkach ziołowych na uspokojenie? Chyba troche przesadziła i się nimi tak naćpała, że nic by jej nie zestresowało.
Stojąc w tłumie biegaczy i oczekując na start słucham spikera. Opowiada z jakich krajów pochodzą zawodnicy. Taa, ten maraton zdecydowanie zasługuje, by w nazwie mieć "International".



Wystrzał. Zaczęło się! Miesiące przygotowań, lata treningów. Wszystko skupione w tej jednej chwili. Tu i teraz. Praga. Maraton. Niespodzianka. Nie ma już stresu, nie ma nerwów. Rozglądam się na boki, podziwiam kamienice w centrum Pragi, czytam szyldy. Patrze na ludzi biegnących obok mnie, staram się dostrzec na numerkach startowych kraj pochodzenia. Początek trasy to kostka brukowa, narazie nie przeszkadza. 
 
 
Po 200m napotykam pierwszą ofiare za szybkiego początku. Jakiś dziadek wszedł w strefę "A" i po paru metrach biegu musiał przejść do marszu. Idzie środkiem trasy a kilka tysięcy zawodników omija go z obu stron, stwarzając nie małe zagrożenie. 
Mija pierwszy kilometr, a my wbiegamy na most nad Wełtawą. W sumie podczas maratonu 12 razy będziemy ją przekraczać, a ja poznaję ten most! Wczoraj szliśmy tędy do hotelu. 
Początek trasy przypomina odwróconą literę "S" i na 3cim kilometrze ponownie przebiegamy nad Wełtawą, tym razem słynnym XIV-wiecznym mostem Karola! Ma on ponad 500m długości i znajduje się na nim 30 rzeźb, po 15 z każdej strony. Biegne w tłumie ludzi, zerkam na prawo i widze wcześniej pokonany most, pełen biegaczy. Spoglądam na lewo i widze most, na którym będe za niecały kilometr, również pełny biegaczy. Był to jeden z najpiękniejszych widoków, jaki widziałem podczas biegów! Dostaję mrowienia z emocji i ekscytacji. Każdą cząstką siebie chłonę każdą sekundę i obraz. Biegne, ale nie czuje, że biegnę.
 
 
Pierwsze 5 kilometrów pokonuje w czasie 0:23:40 (4:44 min/km). Wspominałem już, że podczas zapisów zaznaczyłem planowany czas 3:20? To jest tempo 4:44 min/km! Trochę mnie poniosło... Życiówka w maratonie wynosi 3:45:26 (5:21 min/km). 3:20 to nie osiągalne marzenie. Wynik poniżej 3:30, czyli złamanie 5:00 min/km będzie dużym sukcesem. Zresztą wszystko poniżej rekordu będzie dobrym wynikiem!
Biegnie mi się bardzo przyjemnie, cały czas z uśmiechem na twarzy podziwiam Pragę. Podkręcam tempo i 10 kilometr pokonuje w czasie 46:44 (4:40 min/km). Trasa zatoczyła koło i na 15-tym kilometrze ponownie wbiegamy do centrum Pragi. 


Na 17-tym kilometrze i kolejnym moście, pierwszy raz trasa biegnie po obu stronach drogi. Widzę pierwszych Kenijczyków, którzy są już na 25 kilometrze. Wyszukuje wśród elity numerku z napisem "Zalewski" ale w biegu ciężko dojrzeć. Chwile później mija mnie rower z tabliczką "prvni Cech".
Odbijamy w odnogę, na 19-tym kilometrze nawrotka i powrót. Mijam dużą witryne sklepową z masą klocków lego na wystawie. Musze zapamiętać ten kilometr, miejsce i jutro tu wrócić! 
Na 21 kilometrze trasa przebiega poprzez tunel. Zanim do niego wbiegamy, po prawej stronie widać Wełtawę, natomiast po lewej, na wzgórzu widać Wysehrad! Zamek, w którym w X wieku rezydowali Czescy królowie.
 

 
 
Tempo stale wzrasta i pierwszy "półmaraton" Pragi kończę w czasie 1:37:19 (4:37 min/km), co jest moim 4tym wynikiem na dystansie 21,097! Na ten moment zajmowałem 784 miejsce i 202 w kategorii wiekowej.
Na 23 kilometrze kolejna nawrotka i zbliżamy się do krytycznego punktu biegu. Przed startem studiując mape trasy, wiedziałem, że pomiędzy 18 a 25 kilometrem trasa biegnie po obu stronach drogi. Będzie to jedyna szansa, żeby w trakcie biegów zobaczyć Becie! Bardzo na to liczyłem i od paru kilometrów bardziej skupiałem się na wypatrywaniu biegaczy z drugiej strony, niż na samym biegu. Na 24 kilometrze widziałem  Pace Makerzy z 3:45 wybiegają z 3-kilometrowej nawrotki, natomiast Pace Makerzy z 3:55 na nią wbiegają. Nie widziałem wcześniej Beci, więc pewnie jest właśnie na tej nawrotce. A to oznacza, że zobaczymy się dopiero na mecie. Teoretycznie, mała była szansa, że ją wypatrze w tłumie ponad 10 tysięcy biegaczy. Jednak tak bardzo na to liczyłem, że gdy uświadomiłem sobie, że to się nie uda, to momentalnie jakby ktoś mi odłączył prąd. Wprawdzie dalej pokonywałem szybkim tempem kilometry, ale nie było to już te radosne patatajanie co na początku. Już mało obchodziły mnie widoki, witryny sklepowe. Coraz bardziej do świadomości dochodził fakt zmęczenia i  ogromnego wysiłku.Niedługo później doszedł do tego ból mięśni. 
Raz czy dwa któryś z kibiców zauważył flage na numerku startowym, albo koszulke z Silesia Marathon. Słyszałem wtedy doping w stylu "dawaj Polska!".
30 kilometrów pokonałem w czasie 2:20:06 (4:40 min/km), czyli biegłem na rewelacyjny wynik 3:16! Niestety po 30 kilometrze zaczęło odzywać się kolano. Powoli, stopniowo zaczęło zwiększać natężenie bólu. Na niektórych kilometrach biegłem tempem powyżej 5:00... 
Trasa ponownie robi pętle, jesteśmy w miejscu, które pokonywaliśmy na początku biegu. Jest mniejszy tłum i po lewej stronie mogę lepiej przyjrzeć się ciekawego budynkowi. Z jednej strony podtrzymuje go rzeźba kobiety, później w ramach filaru jest olbrzymia stopa. Naprawdę, ciekawie to wyglądało.




Chwilę później miało miejsce wydarzenie, które chciałbym wyrzucić z pamięci. Niestety nie da się. Nawet teraz, po ponad 7 miesiącach, czasem budzę się w środku nocy cały spocony i rozdygotany na wspomnienie tego fragmentu biegu... Wyglądało to tak, że przede mną biegł zawodnik ubrany dość oldschoolowo. Biały podkoszulek, krótkie biegowe szorty, wysokie skarpety z frotki. Długie włosy z opaską i wąs. Owłosione plecy i ramiona oraz lekko pulchna sylwetka. Ale nie to było najgorsze. Wspominałem o krótkich szortach. Te były za krótkie... Przy każdym kroku się unosiły i odsłaniały raz lewy, raz prawy pośladek. Męski, owłosiony pośladek, spoconego grubaska przede mną. Nie dało się tego nie zauważyć, nie dało się na to nie patrzeć, zważywszy, że to było na trasie przede mną. Jest określenie na tiry wyprzedzające się na autostradzie. Podobnie było w tym przypadku. Nie było sił i możliwości by mocno przyspieszyć i zostawić ten widok za sobą. Zwolnienie też nie wchodziło w rachubę. Dobre 2 kilometry musiałem cierpieć widok, który odsłaniały szorty.
Plusem tego było to, że zapomniałem o bólu i zmęczeniu, który najmocniej dał o sobie znać na 38 kilometrze. Ból w kolanie był już coraz mniej możliwy do zniesienia. Zagryzałem zęby, wbijałem paznokcie w skóre i próbowałem biec dalej. Nie było szansy by utrzymać tempo, maksimum co się udawało to lekki trucht około 5:20 min/km. A i tak co jakiś czas paraliżowało mi noge na tyle, że kuśtykałem na drugiej nodze, póki nie wróciło czucie. Pojawiło się uczucie bezsilności i frustracja. Nie tak to miało wyglądać! Nie teraz, nie w Pradze! Wróciło deja vu z poprzedniego sezonu, gdy na 60-kilometrowej leśnej trasie, pierwsze 30 kilometrów biegłem szybko i bezproblemowo, bedąc w czołówce biegu. Później pojawił się problem z kolanem i od 40 kilometra zmuszony byłem marszować by dotrzeć do mety. Nie pozwole na to! To jest mój 3ci oficjalny asfaltowy maraton. Jak na 8 letnią przygode ze startami to słabo. Nie wiem, kiedy kolejny raz podejdę do królewskiego dystansu. Nie będe szedł, nie będę skakał na jednej nodze. To jest mój dzień, mój bieg, nic mi nie odbierz radości z Pragi!
Ostatnie 600m przyspieszam. Nie jest to wymarzony finisz. Tempo też jest dalekie od wcześniejszych maratonów. W Warszawie było 3:10 min/km, na Silesii 3:15 min/km. W Pradze musiałem zadowolić się 3:40 min/km. Nie było radości na twarzy, był ogromny ból kolana i walka z nim. 


Przekraczam linie mety, zatrzymuje zegarek, odbieram medal. Spoglądam na czas... 3:21:28 (4:46 min/km)!!! O ponad 24 minuty poprawiłem swoją życiówkę w maratonie. Wyszło prawie tak jak w marzeniach! Oczywiście, był spory zawód, bo jakby nie uraz kolana (a właściwie to przeciążonego pasma biodrowo-piszczelowego) to była szansa zejść grubo poniżej 3:20, może nawet złamać 3:16. Nieważne, pierwsza część planu wykonana i to bardzo dobrze. W końcu wróciła radość z biegu, ogromne zadowolenie. Przede mną stoi, fotograf, daje upust emocjom.

 
Przechodze pare metrów i siadam przy barierkach. Pisze SMSa do Beci, że jestem na mecie i sprawdzam live tracka, gdzie się znajduje. Jest na 36 kilometrze, mam jakieś pół godziny. Co robić? Boje się iść dalej, bo nie wiem, czy będe mógł tu wrócić. A teraz przyszła czas na główny punkt Pragi. Niespodziankę! 

Myślę, jak to zrobić. Rozważam pogadanie z fotografem, ale do chodzę do wniosku, że nie ma nic za darmo i będzie trzeba wyłożyć 30 euro za pakiet zdjęć. Rezygnuje z tego. Niedaleko miejsca, gdzie siedziałem stały i rozmawiały dwie Włoszki. Kiedyś uczyłem się tego języka, ale nie na tyle, by spróbować teraz się dogadać. Ruski znam perfekt, ale wątpie by go znały. Najwyżej spróbuje po angielsku, w sumie w robocie z Nepalczykami się dogaduje, to i z nimi dam rade. Wstaje i... od razu upadam na swoje miejsce. Kolano całkowicie nieruchome, reszta mięśni po wysiłku nie była rozruszana i momentalnie ostygła. Jest zimno, sinieją mi wargi, palce kostnieją. Boje się, że zepsuje długo wymarzoną chwile. 
Na podglądzie live tracka widzę, że Becia jest na ostatniej prostej. To mi dodaje sił i udaje mi się podnieść. Serce wali jak szalone. Poprawiam brode, robię pare głębszych oddechów i wyciągam ze spodni Niespodzianke. Włoszki to zauważyły i wydają Och i Ahh. Przykładam palec do ust mówiąc "ciiii". Jedna z nich trzyma w pogotowiu telefon. Trzeba było jednak z nimi pogadać, teraz już za późno. Widze z daleka Becie. Mija jednego fotografa, potem drugiego, następnie zgrabnie omija trzeciego (potem powie, że przecież nie było żadnego!). Idzie wpatrzona w zegarek i mnie nie widzi. Wołam ją. Nic. Wołam drugi raz. Dalej mnie nie widzi i nie słyszy. Zaczynam się stresować, jak przejdzie obok mnie i nie zauważy, to co z Niespodzianką? Za trzecim zawołaniem usłyszała mnie. Odwraca się, idzie w moją strone. Jest metr ode mnie, wyciąga ręce do przytulaska a ja padam na kolano, wyjmuje Niespodzianke i pytam czy wyjdzie za mnie. 
Całkowicie wyłączyły mi się dźwięki, nie słyszałem Włoszek, nie słyszałem tłumu ludzi wokół nas. Nie słyszałem nawet odpowiedzi... Ledwo udaje mi się wstać, idziemy przytuleni do siebie. Przed nami kamerzysta nagrywa jak idziemy niosąc pierścionek na widoku. Nigdy nie znalazłem ani tego filmiku, ani zdjęcia od Włoszek, ani nic. Szkoda. 
Docieramy strefy zawodnika, odbieramy wode i coś do jedzenia. Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, jak bardzo jestem słaby, odwodniony i głodny. Robimy zdjęcie na ściance. Pytam się o drogę, dobra organizacja, szybko kierują nas do odpowiedniej linii metra. 
 



 

 
Docieramy do hotelu, chwila na ogarnięcie się, przejrzenie statystyk. Za mało miejsca, żeby skutecznie się porozciągać, nie mam rolera, próbuje wykorzystać do tego butelke z piwem. Słabo wychodzi, odpuszczam. Ruszamy na zwiedzanie Pragi, wybór padł na Vysehrad. Z murów twierdzy podziwiamy Pragę, Wełtawe. Widzimy mosty i fragmenty trasy, którą pokonywaliśmy pare godzin wcześniej.
 

 





 

Wracając do centrum wstępujemy po piwo i smażony ser, znajdujemy ciekawą ruchomą głowe, a na centrum przy Muzeum Narodowym daje się skusić na gofra z lodami.





Został ostatni etap przygody, a mianowicie powrót. Oczywiście nie jedziemy metrem, to by było za proste! Wyznaczamy nową trase i robimy dłuższy spacerek. Mijamy fragmenty trasy, podziwiamy nową okolice. Co jakiś czas odzywa się kolano... Od razu pisze do Patrycji, czy ma jakiś wolny termin, bo pilnie potrzebuje pomocy. 


 


Wracając do Pragi, to musze opowiedzieć jeszcze jedną anegdotke. Przechodzimy przez park, widzę jakieś stare, powykrzywiane drzewo otoczne barierką. Mówię do Beci "jakie fajne drzewo!" i ide poczytać tabliczke. Becia patrzy na mnie zdziwiona, o co mu chodzi? Drzewo jak drzewo, setki takich wszędzie... Dopiero jak poszedłem i zacząłem robić zdjęcia zrozumiała, ze nie mówie o zwykłej brzozie, a o Platanie Klonolistnym.




Podsumowując weekend w Pradze, napisze, że oprócz przbiegnięcia maratou przeszliśmy prawie 35 kilometrów! 



Nazwa: 27 Prague International Marathon
Data: 07.05.2023
Dystans: 42,57  km
Czas: 03:23:44
Tempo: 4:47 min/km  
Czas maratonu: 3:21:28 (4:46 min/km)
Wysokość: 140m
Miejsce: 773/10500
Miejsce w kategorii: 717
Aktualne (styczeń '23) miejsce na liście najdłuższych biegów: 11
Aktualne (styczeń '23) miejsce na liście najlepszych półmaratonów: 4 (1:37:19, 4:37 min/km)
Aktualne (styczeń '23) miejsce na liście najlepszych 30km: 1 (2:20:06, 4:40 min/km)
Aktualne (styczeń'23) miejsce na liście najlepszych maratonów: 1 (3:21:28, 4:46 min/km)

Zobacz też: